Proście, a będzie wam dane, czyli o początkach Żebraczy
Przed wielu, wielu laty, których już nikt zliczyć nie potrafi, ziemią tą władał potężny, ale nielitościwy władca i pan. Był nie tylko butny i hardy, ale co gorsze – bardzo, a bardzo okrutny i zawzięty. Nie miał on serca dla swoich poddanych, którzy pracowali w pocie czoła na niego, trzebiąc okoliczne lasy i uprawiając jałowe pola. Nie lubili swego pana, woleli zejść mu z drogi, o nic nigdy nie prosić. Wiedzieli, że każda prośba czyniła jego oblicze bardziej surowe, a serce stawało się uparte i twarde jak głaz.
Władca ów miał córkę i syna. Boleli oni nad okrucieństwem swego ojca, ale żadną miarę nie mogli ułaskawić jego hardego i butnego usposobienia. Nadaremno dobrocią i łagodnością własnych serc, starali się wzbudzić u swego ojca choćby trochę ludzkich odruchów łaskawości, nie la siebie, ale przede wszystkim dla poddanych, ludzi prostych i dobrych, których z wzajemnością lubili i szanowali. Nic więc dziwnego, że nie mogąc dojść z ojcem do porozumienia, czując się we własnym domu źle i obco, coraz więcej czasu spędzali poza grodem, w towarzystwie ludzi prostych, ale szczerze ich kochających i oddanych.
Pewnego, zimowego wieczora, surowość oblicza ojca przybrała wyraz niezwykle groźny, prawie kamienny.
Oznajmił wówczas potomkom rzecz następującą:
- Wyjeżdżam – rzekł krótko i stanowczo.
- Wrócę, gdy śniegi stopnieją.
To mówiąc wdział swój długi, niedźwiedzi kożuch, obuł wysokie buty, spojrzał lodowatym wzrokiem na swą córkę i syna, mruknął coś pod nosem i ruszył do wyjścia, trzaskając z hukiem wrotami grodu.
Nie usłyszał już zbolałego głosu córki i strapionego syna.
- Ojcze... jedź z Bogiem i wracaj zdrów!
Zima była sroga i długa. Zamarzły rzeki i mokradła. Ciężkie sople lodu zwieszały się od strzech chałup aż do ziemi. Wokół wszystko skuła lodowa, szklana powłoka. Zgłodniałe sarny, jelenie i zające coraz częściej podchodziły pod domostwa. Wycie wilków roznosiło się po całej kniei, tak że strach było wyprawić się po drzewo i chrust do puszczy.
Po wyjeździe pana i władcy gród zaległa cisza błoga i kojąca. Wśród poddanych zamieszkała miłość i szczęście.
Miłość jak słońce grzała i świeciła nawet wtedy, gdy w mroźne noce przeraźliwie wyły wilki po lasach, a mróz trzaskał z hukiem i dniem złocił się w blasku słońca, a nocą srebrzył w oświacie księżyca i migotaniu gwiazd.
W takie zimowe wieczory, w chatach wieśniaczych płonął ogień na kominie, a w świetle łuczywa kobiety przędły wełnę i len, tkały płótno – mężczyźni zaś obracali kamienne żarna trąc ziarno na mąkę, strugali drewniane łyżki, a na garncarskim kole toczyli garnki.
Przy pracy opowiadali sobie różne historie: o miłości, polowaniach, zbójnikach i dzielnych rycerzach, o dobrych i złych czarownikach i wróżkach.
Czasem przygodny wędrowny śpiewak zwany wajdelotą, przygrywając sobie na lutni, śpiewał długie ballady, często tak smutne i rzewne, że wieśniaczkom łzy kapały na ich zgrzebne szaty.
Wśród wieśniaków na stałe zagościli córka i syn okrutnego pana, który wyjechał w niewiadomym dla nikogo kierunku i w niewiadomej dla nikogo sprawie.
Wtedy to dobra córka, okrutnego ojca i władcy, poznała i pokochała ubogiego, wiejskiego młodzieńca, z wzajemnością głęboką i szczerą. Ich wzajemna miłość i szczęście było tak wielkie, iż wspólnie zapragnęli by zatrzymać czas, zostać z sobą na stałe i na zawsze.
Minęła zima, wiosna zaczęła rozsiewać swoją świeżą zieleń upstrzoną żółtością kaczeńcy i białością przebiśniegów, oznajmiając światu, że teraz na nią kolej, by zawładnąć bezkresną przyrodą.
Ni stąd, ni zowąd zaturkotały wozy i przed bramą ogrodu stanął powóz a w nim potężny i dumny jak zwykle pan i władca.
Córka zastygła z wrażenia, pobladła z rozpaczy, lecz schyliła głowę i uklękła, by przywitać ojca. To samo uczynił jej brat, całując ojca w rękę i pomagając mu zdjąć podróżny przyodziewek.
Niebawem ojciec spoglądając przenikliwym, przeszywającym na wskroś okiem, na wszystko co było w zasięgu jego wzroku, zauważył rzecz, jego zdaniem, straszną, lecz prawdziwą. Jego córka spodziewała się dziecka.
Zapałał gniewem tak szalonym, iż nawet nie zauważył, że jego córka płacząc dniem i nocą wypłakała wszystkie łzy. Jego kamienne serce stygło coraz bardziej, stając się głazem zimnym jak bryła lodu i twardym jak skalny granit.
Rozwścieczony, jak dzikie zwierzę, wypędził córkę nie tylko z grodu, ale kazał opuścić na zawsze jego ziemię. Niczego nie wolno było jej zabrać ze sobą, z odzienia zaś, tylko to co miała na sobie.
Cóż było począć? Żebraczy chleb i tułacza wędrówka stały się nadzieją na przetrwanie dla młodych i zakochanych.
Zrozpaczony do granic obłędu brat, kochający swoją jedyną siostrę nad życie, postanowił błagać ojca o litość. Długo jego błagania były daremne. Oszalały z boleści i rozpaczy nie ustępował jednak i prosił ojca, błagał na kolanach, żebrał o litość, skomląc zbolałym głosem, by ojcic dał swej córce i jej ukochanemu chociaż kawał ziemi, gdzieś z dala od niego, gdzieś na pograniczu jego rozległych włości.
I poskutkowało, zgodnie z tym jak głosi mądra księga, w której napisano: „Kto kołacze – temu będzie otworzone, kto prosi – ten dostanie, a kto szuka – ten znajdzie”.
W lodowatym, posągowym obliczu ojca drgnął odruch ludzkiego miłosierdzia. Pozwolił młodym osiąść na terenach odległych, dzikich, nie zamieszkałych, porosłych chaszczami i na pozór nieprzychylnym pierwszym osadnikom.
Nowa ziemia stała się nadzieją nie na żebraczy, ale własny chleb. Wokół pierwszej zagrody, gdzie młodym i bez pamięci zakochanym – przyszło na świat pierwsze dziecko, zaczęły powstawać nowe. Przybywali osadnicy z bliższych i dalekich stron, budowali swe domostwa, karczowali las, uprawiali w pocie czoła nieurodzajną, zachwaszczoną ziemię z nadzieją na szczęśliwe i spokojne życie.
Miejsce, jako że zostało wyżebrane przez brata dla ukochanej siostry od okrutnego ojca, zaczęto nazywać Żebraczą.
![zebracz2.jpg zebracz2.jpg](/w3/../images/stories/zebracz2.jpg)
Po wielu, wielu latach, których już nikt zliczyć nie potrafi, ta wybłagana, wyżebrana ziemia okazała przychylność jej mieszkańcom. W jej wnętrzu ukryły się pokłady czarnego kruszcu zwanego węglem.
W dziewiętnastym stuleciu geolodzy odkryli bogactwo tej ziemi, a na początku dwudziestego stulecia zbudowano na północnych krańcach czechowickiej ziemi kopalnię węgla, która do dziś nosi nazwę „Silesia”.
Dziś mało kto pamięta, że ziemię u ujścia rzeki Białej do Wisły nazywano niegdyś Żebraczą. Czy pamięta ktoś skąd wzięła się nazwa – Żebracz?
Przetrwała w legendzie przekazywanej w pokolenia na pokolenie i ocalała od zapomnienia dzięki zapisom Wiesławy i Teodora Korzeniowskich.
Pewnego, zimowego wieczora, surowość oblicza ojca przybrała wyraz niezwykle groźny, prawie kamienny.
Oznajmił wówczas potomkom rzecz następującą:
- Wyjeżdżam – rzekł krótko i stanowczo.
- Wrócę, gdy śniegi stopnieją.
To mówiąc wdział swój długi, niedźwiedzi kożuch, obuł wysokie buty, spojrzał lodowatym wzrokiem na swą córkę i syna, mruknął coś pod nosem i ruszył do wyjścia, trzaskając z hukiem wrotami grodu.
Nie usłyszał już zbolałego głosu córki i strapionego syna.
- Ojcze... jedź z Bogiem i wracaj zdrów!
Zima była sroga i długa. Zamarzły rzeki i mokradła. Ciężkie sople lodu zwieszały się od strzech chałup aż do ziemi. Wokół wszystko skuła lodowa, szklana powłoka. Zgłodniałe sarny, jelenie i zające coraz częściej podchodziły pod domostwa. Wycie wilków roznosiło się po całej kniei, tak że strach było wyprawić się po drzewo i chrust do puszczy.
Po wyjeździe pana i władcy gród zaległa cisza błoga i kojąca. Wśród poddanych zamieszkała miłość i szczęście.
Miłość jak słońce grzała i świeciła nawet wtedy, gdy w mroźne noce przeraźliwie wyły wilki po lasach, a mróz trzaskał z hukiem i dniem złocił się w blasku słońca, a nocą srebrzył w oświacie księżyca i migotaniu gwiazd.
W takie zimowe wieczory, w chatach wieśniaczych płonął ogień na kominie, a w świetle łuczywa kobiety przędły wełnę i len, tkały płótno – mężczyźni zaś obracali kamienne żarna trąc ziarno na mąkę, strugali drewniane łyżki, a na garncarskim kole toczyli garnki.
Przy pracy opowiadali sobie różne historie: o miłości, polowaniach, zbójnikach i dzielnych rycerzach, o dobrych i złych czarownikach i wróżkach.
Czasem przygodny wędrowny śpiewak zwany wajdelotą, przygrywając sobie na lutni, śpiewał długie ballady, często tak smutne i rzewne, że wieśniaczkom łzy kapały na ich zgrzebne szaty.
Wśród wieśniaków na stałe zagościli córka i syn okrutnego pana, który wyjechał w niewiadomym dla nikogo kierunku i w niewiadomej dla nikogo sprawie.
Wtedy to dobra córka, okrutnego ojca i władcy, poznała i pokochała ubogiego, wiejskiego młodzieńca, z wzajemnością głęboką i szczerą. Ich wzajemna miłość i szczęście było tak wielkie, iż wspólnie zapragnęli by zatrzymać czas, zostać z sobą na stałe i na zawsze.
Minęła zima, wiosna zaczęła rozsiewać swoją świeżą zieleń upstrzoną żółtością kaczeńcy i białością przebiśniegów, oznajmiając światu, że teraz na nią kolej, by zawładnąć bezkresną przyrodą.
Ni stąd, ni zowąd zaturkotały wozy i przed bramą ogrodu stanął powóz a w nim potężny i dumny jak zwykle pan i władca.
Córka zastygła z wrażenia, pobladła z rozpaczy, lecz schyliła głowę i uklękła, by przywitać ojca. To samo uczynił jej brat, całując ojca w rękę i pomagając mu zdjąć podróżny przyodziewek.
Niebawem ojciec spoglądając przenikliwym, przeszywającym na wskroś okiem, na wszystko co było w zasięgu jego wzroku, zauważył rzecz, jego zdaniem, straszną, lecz prawdziwą. Jego córka spodziewała się dziecka.
Zapałał gniewem tak szalonym, iż nawet nie zauważył, że jego córka płacząc dniem i nocą wypłakała wszystkie łzy. Jego kamienne serce stygło coraz bardziej, stając się głazem zimnym jak bryła lodu i twardym jak skalny granit.
Rozwścieczony, jak dzikie zwierzę, wypędził córkę nie tylko z grodu, ale kazał opuścić na zawsze jego ziemię. Niczego nie wolno było jej zabrać ze sobą, z odzienia zaś, tylko to co miała na sobie.
Cóż było począć? Żebraczy chleb i tułacza wędrówka stały się nadzieją na przetrwanie dla młodych i zakochanych.
Zrozpaczony do granic obłędu brat, kochający swoją jedyną siostrę nad życie, postanowił błagać ojca o litość. Długo jego błagania były daremne. Oszalały z boleści i rozpaczy nie ustępował jednak i prosił ojca, błagał na kolanach, żebrał o litość, skomląc zbolałym głosem, by ojcic dał swej córce i jej ukochanemu chociaż kawał ziemi, gdzieś z dala od niego, gdzieś na pograniczu jego rozległych włości.
I poskutkowało, zgodnie z tym jak głosi mądra księga, w której napisano: „Kto kołacze – temu będzie otworzone, kto prosi – ten dostanie, a kto szuka – ten znajdzie”.
W lodowatym, posągowym obliczu ojca drgnął odruch ludzkiego miłosierdzia. Pozwolił młodym osiąść na terenach odległych, dzikich, nie zamieszkałych, porosłych chaszczami i na pozór nieprzychylnym pierwszym osadnikom.
Nowa ziemia stała się nadzieją nie na żebraczy, ale własny chleb. Wokół pierwszej zagrody, gdzie młodym i bez pamięci zakochanym – przyszło na świat pierwsze dziecko, zaczęły powstawać nowe. Przybywali osadnicy z bliższych i dalekich stron, budowali swe domostwa, karczowali las, uprawiali w pocie czoła nieurodzajną, zachwaszczoną ziemię z nadzieją na szczęśliwe i spokojne życie.
Miejsce, jako że zostało wyżebrane przez brata dla ukochanej siostry od okrutnego ojca, zaczęto nazywać Żebraczą.
![zebracz2.jpg zebracz2.jpg](/w3/../images/stories/zebracz2.jpg)
Po wielu, wielu latach, których już nikt zliczyć nie potrafi, ta wybłagana, wyżebrana ziemia okazała przychylność jej mieszkańcom. W jej wnętrzu ukryły się pokłady czarnego kruszcu zwanego węglem.
W dziewiętnastym stuleciu geolodzy odkryli bogactwo tej ziemi, a na początku dwudziestego stulecia zbudowano na północnych krańcach czechowickiej ziemi kopalnię węgla, która do dziś nosi nazwę „Silesia”.
Dziś mało kto pamięta, że ziemię u ujścia rzeki Białej do Wisły nazywano niegdyś Żebraczą. Czy pamięta ktoś skąd wzięła się nazwa – Żebracz?
Przetrwała w legendzie przekazywanej w pokolenia na pokolenie i ocalała od zapomnienia dzięki zapisom Wiesławy i Teodora Korzeniowskich.