Wrzesień 1939. Pierwsze dni wojny - ewakuacja.
II wojna światowa przyniosła śmierć wielu mieszkańcom naszego miasta, a ci którym dane było przeżyć doświadczali już od pierwszych dni września 1939 roku trudnych, a często traumatycznych przeżyć. Jedną z kart wojennych losów Polaków stanowi akcja ewakuacji. Relacje i wspomnienia tych wydarzeń zamieszczone zostały w poniższym artykule.
Obok obrony militarnej w ramach GO (Grupy Operacyjnej) Bielsko w części zrealizowanych urządzeń obronnych i obrony cywilnej, ewakuacja była równie ważnym elementem obronnym. Ewakuacja to planowe zorganizowane przemieszczenie ludności na z góry przygotowane miejsce, to również zabezpieczenie transportu, nie tylko ludzi, ale ich niezbędnego dobytku. Ta planowość, organizacja i zabezpieczenie miejsca pobytu różni ewakuację od ucieczki (choć do dziś uczestnicy tej ewakuacji nazywają ją ucieczką).
Ucieczka to indywidualne, nie planowane podejmowanie, najczęściej doraźnie, decyzji przemieszczenia się, i w większości w nieznanym kierunku.
W 1939 r. Ewakuacją objęte były rodziny kolejarzy, urzędników państwowych (poczty, nauczyciele i inni). Z aktualnej niepełnej naszej wiedzy wynika, że z naszych miejscowości wyjechało pierwszego i drugiego września 5 transportów ewakuacyjnych. Z tego tylko dwa dojechały do miejsc przeznaczenia - do Doliny i Mościsk na wschodnich rubieżach kraju. Z pozostałych, planowanych również do miejscowości na wschodzie kraju, dwa dojechały tytko pod Tarnów, a jeden zaledwie do Krzeszowic pod Krakowem. Rodzaj tej wojny niemieckiej, blitzkrig, i jej niespotykana agresywność: naloty na miasta, transporty, ludność , zorganizowana dywersja i inne dezorganizowały zaplanowane formy obrony, w tym również nieźle przygotowaną ewakuację.
Bliższe informacje z przebiegu tej ewakuacji oraz przeżyć i odczuć dają załączone wspomnienia jej uczestników, wówczas jeszcze dzieci 11-13- letnich. Warto również w tym miejscu wspomnieć, że od pierwszych godzin wojny podjęły działania gminne sztaby obronne w Czechowicach i Dziedzicach. Harcerze w drodze zbiórek alarmowych uruchamiali drużyny i organizowali system łączników dla ewentualnego przekazywania meldunków. Harcerki uruchamiały Pogotowie Harcerek i punkty sanitarno-łącznikowe. Na szkole w Dziedzicach i Urzędzie Gminnym w Czechowicach uruchomiono punkty obserwacyjne.
Wspomnienia z napaści Niemiec na Polskę 1 września 1939 roku.
Przekazał Zdzisław Grygierczyk.
Dzień pierwszego września rozpoczął się parę minut po godzinie5 00 rano, wyciem syren ogłaszających nalot lotniczy samolotów niemieckich oraz wybuchem bomb zrzuconych na Dziedzice. Wśród mieszkańców zapanowała nerwowa atmosfera. Jedni przystępowali do przygotowania schronów przeciwgazowych, gdyż panowała panika, że Niemcy stosują gaz bojowy. Inni przygotowali się do ewakuacji (ucieczki) przed wojskiem najeźdźcy. Według informacji radiowych, niektórzy przystąpili do oklejania szyb okiennych paskami papieru mającymi zapobiegać ich wypadaniu w razie silnego podmuchu w czasie bombardowania. Rodziny kolejarzy jak i urzędników państwowych otrzymały informację o organizowanej przymusowej ewakuacji. Późnym popołudniem na rampie załadowczej podstawiono skład pociągu składający się z wagonów towarowych i nastąpiło załadowywanie uciekinierów z częścią własnego dobytku. Pierwszy transport odjechał około godziny 22 00. Po długim i trudnym przejeździe w niedzielę 3-go września dotarł do stacji Kraków-Bonarki. Na tej stacji stało już kilka transportów z uciekinierami oraz transport wojskowy. Część uciekinierów z naszego transportu skorzystało z kuchni polowej wojska i otrzymali ciepłą grochówkę z kromką chleba. W południe nastąpił nalot niemieckich samolotów, w czasie którego uszkodzono kilka transportów uciekinierów i transport wojskowy. Nasz transport miał szczęście i bez uszkodzeń po nalocie odprawiono nas w dalszą jazdę. Należy w tym miejscu wspomnieć, że na całej trasie przejazdu na stacjach kolejowych działały punkty PCK, które zaopatrywały uciekinierów w żywność i napoje. Oprócz pomocy punktów PCK również miejscowa ludność przynosiła żywność i owoce szczególnie w czasie przymusowych postojów w polu między stacjami. Takie postoje trwały długo. Jeśli w pobliżu była wioska, to niektórzy z uciekinierów udawali się do niej po zakup żywności. Jeżeli w między czasie transport ruszył, a szybkość była taka, że Ci którzy wybrali się na zakupy mieli pewność, że dojdą za transportem.
Po długiej i uciążliwej podróży dotarliśmy 8-go września do miasta powiatowego Dolino województwo stanisławowskie. Na dworcu kolejowym działa komitet do spraw uchodźców, który zajmował się przydzielaniem kwater. Nas ulokowano w wiosce Broczków, 3 km od miasta Doliny. W tym miejscu należało wspomnieć o paradoksie. Uciekając przed nawałą niemiecką, zostaliśmy umieszczenie u gospodarzy, którzy byli osadnikami niemieckimi na naszych terenach. W zamian za zakwaterowanie pomagaliśmy w pracach polowych za co otrzymywaliśmy posiłki (obiad, kolacja). We wrześniu tegoż roku wojska rosyjskie wkroczyły na te tereny. Nasz pobyt tam trwał do 10 listopada 1939 roku. W tym dniu władze rosyjskie Doliny podstawiły pociąg z wagonami towarowymi do Przemyśla. Mieliśmy nadzieję, ze szybko powrócimy do Dziedzic, ale nic z tego, bo po przyjeździe do Przemyśla 11 listopada dowiedzieliśmy się, że granica została zamknięta z powodu zamachu na Hitlera. W Przemyślu przebywaliśmy do stycznia 1940 roku. Pobyt tam nie należał do spokojnych. Zostaliśmy zakwaterowani na sali szkoły organistów kościoła grecko-katolickiego. Było tam nas osiem rodzin. Każdy miał swój kąt ze słomą do spania i wielki stół do spożywania posiłków. Trudności były z zaopatrzeniem żywności, a w szczególności w artykuły pierwszej potrzeby jak chleb i cukier. Po chleb trzeba było iść do kolejki o godz. 24 00, a za cukrem w kolejce trzeba było stanąć o godz. 20 00 i przestać cała noc. Zdarzało się, że po dotarciu do sklepu, cukru zabrakło. Niejednokrotnie stojąc w nocnej kolejce, patrole wojskowe na koniach rozpędzały kolejkę. Należy zaznaczyć, że po powrocie każdy zajmował swoje miejsce i nie było żadnych kłótni. W czasie pobytu na ucieczce musieliśmy przeżyć Wigilię Bożego narodzenia 1939 roku. Wpierw złożyliśmy wszyscy sobie życzenia-było dużo płaczu-a następnie każdy w swoim kątku rozpoczął spożywanie posiłku, który składał się z zupy grzybowej, śledzia i chleba z masłem tak samo smutnie przeżyliśmy Nowy Rok 1940.
W początku stycznia delegatura niemiecka uruchomiła biuro przepustek na przekroczenie granicy rosyjsko- niemieckiej. By otrzymać przepustkę musiano ustawić się w kolejce. Przepustki wydawano tylko przez 8 godzin, a kolejka była długa. Po dwóch dniach stania otrzymaliśmy wymarzoną przepustkę. Około 20 stycznia wraz z bagażem pieszo przeszliśmy przez most kolejowy (drogowy był wysadzony) na stronę niemiecką. Tam czekali na nas żołnierze niemieccy, którzy odprowadzili nas pod eskortą do byłego klasztoru gdzie w poszczególnych pokojach przygotowana była rozesłana słoma do przenocowania. W dniu następnym zabrano nas, odliczono i zaprowadzono do łaźni do kąpieli. Odzienie zabrano do parówki w celu odwszenia. Po kąpieli oddano odzież i zarządzono zbiórkę na podwórzu. Odzież była wilgotna, a na dworze temperatura wynosiła -26 oC . Każdy wyglądał jak sopel lodu. Następnie odprowadzono nas z powrotem. Noc spędziliśmy na tej samej słomie, a pozostawione tam wszy, ponownie nas oblazły. Po paru dniach i otrzymaniu przepustek na przejazd i przekroczenie granicy między Gubernią a Rzeszą, na własną rękę wyjechaliśmy do Krakowa, a następnie do Dziedzic. W ten sposób po wielomiesięcznej tułaczce 26 stycznia 1940 roku zmęczeni, zawszenie, ale bardzo szczęśliwi powróciliśmy do swojego domu.
EWAKUACJA
Z przekazanych wspomnień Bronisława Klaptocza, ówczesnego 13-latka
(rodzina kolejarska)
Do dziś w pamięci zostały mi nie tyle przygotowania do wyjazdu ale nasze wspaniałe śliwki, które żal było zostawić, postanowiłem więc choć część zerwać i dołączyć do bagażu i części zabieranego dobytku.
Wraz z sąsiednimi rodzinami załadowaliśmy się do przydzielonego wagonu towarowego jednego z transportów. Było to 2 września późnym popołudniem. Nie znam kresu naszej ewakuacji.
To nie była normalna podróż. Pociąg wlókł się, przystawał nawet na dłuższy czas. Dawał się zauważać, pewien niedowład, dezorganizacja. Szlaki zapełnione innymi, w tym i wojskowymi transportami. Nie potrafię określić dokładnie jak długo jechaliśmy do Krzeszowic pod Krakowem, gdzie w niedalekiej odległości od miasta, na wzniesieniu, nasz transport został ostrzelany. Na drugim torze stał pociąg towarowy który służył nam do osłony.
I tu, okazało się, był kres naszej podróży - ewakuacji, maszynisty nie było, a parowóz był wygaszony. W nocy, wraz z bratem, za wiedzą mamy, zabierając rower postanowiliśmy dalej uciekać, Mama została w transporcie. Do Krakowa dojechaliśmy pociągiem towarowym, na który udało nam się wskoczyć. Dalej piechotą i rowerem dobrnęliśmy z przygodami aż na Polesie. Kiedy dowiedzieliśmy się o agresji Rosjan postanowiliśmy wracać. Po przeprawie przez Bug, z rękami podniesionym w górę poddaliśmy się Niemcom. Uciekliśmy i ponownie z przygodami, skazani na własną zaradność, po miesiącu wróciliśmy do domu. Natomiast nasza mama w tym czasie została sama i musiała sobie radzić. Wraz ze znajomymi, wynajętymi furmankami, wróciła do Dziedzic. I tak skończyła się planowana ewakuacja.
WSPOMNIENIE WRZEŚNIA 1939 R. - AGRESJA NIEMIECKA
Wspomina Wiesław Koutny
Alarm lotniczy o ok. 5.00 rano w większości został odebrany jako ćwiczebny (wcześniej zapowiadany). Dopiero krzyże na samolotach, informacja radiowa i odgłosy wybuchów bomb uświadomiły grozę wojny.
Grozę potęgowali jeszcze później uciekinierzy na rowerach, motorach, furmankach z Rybnika, Żor, Wodzisławia i innych miejscowości oraz opowieści o atakach armii niemieckiej i dywersji V kolumny.
Kiedy minął pierwszy szok wywołany wiadomościami o wojnie otrzymaliśmy wiadomość o ewakuacji rodzin kolejarzy i urzędników państwowych. Naszą rodzinę to objęło, wraz z pięcioma innymi rodzinami kolejarzy z naszego budynku.
Wiadomość o ewakuacji wywołała intensywne przygotowania do transportu żywności i dobytku. Ojcowie natomiast zostali objęci odrębnym postępowaniem na wypadek wojny. Załadowanie do transportu nastąpiło następnego dnia, to jest 2 września w godzinach popołudniowych. Był to trzeci transport do Doliny w województwie stanisławowskim. Cztery nasze rodziny zajęły jeden wagon osobowy. Z dwóch pozostałych rodzin - jedna wcześniej wyjechała, a druga czuła się niemiecką (bardzo porządna) i przebywała w Ligocie w majątku Niemca Gustawa Gascha. Szlaki były już zapchane, toteż podróż trwała cały tydzień, ale pozwoliło to dogonić nasz transport przez tatę i innych mężczyzn. Zamiast do Doliny dojechaliśmy jedynie pod Tarnów do Dunajca, na którym wcześniej wysadzono most klejowy - do stacji Bogumiłowice. Tu też podejmowane były decyzje, co dalej.
Część zdecydowała pozostanie w transporcie, druga część zostawiając zabrany dobytek, zabierając tylko niezbędne rzeczy możliwe do niesienia, podjęła drogę wałem Dunajca do najbliższego promu. Z naszego wagonu 2 rodziny i nasza podjęły trud dalszej drogi ucieczki. Pierwszy prom w Wierzchosławicach był wysadzony, kolejny był w Bobrownikach Wielkich, gdzie przeprawiliśmy się na druga stronę.
W Lisiej Górze przeżyliśmy ostrzał artyleryjski drogi Kielce- Tarnów, tam też w zagajniku Spędziliśmy noc.
Kresem naszego marszu, obu rodzin, były Luszowice (ok. 10 km od Dąbrowy Tarnowskiej). Do pozostania zachęcił nas proboszcz tej parafii, bardzo uczynny. Plebania była już zajęta przez uciekinierów. Pierwszą noc spędziliśmy na sianie w stodole, następne w izbie gospodarza Puły, który odstąpił pokój naszym dwóm rodzinom, sam zaś z trojgiem dzieci przeniósł się do kuchni. Ostatecznie proboszcz umieścił nas u Sióstr Służebniczek w salce ochronki, a ponadto pomagał nam w żywieniu. Dalszym zaopatrzeniem zajęła się moja siostra z synem drugiej rodziny (sąsiadów), którzy jeżdżąc na rowerach kupowali żywność na wsiach.
Przebywając tam doznawaliśmy wiele życzliwości. Z wdzięczności pomagaliśmy w pracy w polu przy wykopkach, zbieraniu kamieni z pola, przy budowie obornika. Córka naszych sąsiadów zastąpiła w kościele organistę, który został zmobilizowany do wojska, zyskała tym wdzięczność proboszcza.
Proboszcz pomógł pododdziałowi polskiemu przebrać się w cywilne ubrania. Po 5 tygodniach - ostatnie dni października - nastąpił powrót do Dziedzic.
Po serdecznym pożegnaniu odwieziono nas furmanką do Tarnowa. Tam też po raz pierwszy spotkaliśmy się z żołnierzami niemieckimi. Z Tamowa wróciliśmy wagonem towarowym.
To były mocne przeżycia, ale i doświadczenia wielkiej ludzkiej życzliwości i pomocy. I nie żal, że nie dojechaliśmy do założonego celu. Mniej też pewnie żalu poniesionych strat materialnych, i nie warte są też pamięci ludzkie ułomności, z którymi się tam spotkaliśmy.
EWAKUACJA
Z przekazanych wspomnień Franciszka Pośpiecha, ówczesnego 12-latka
(rodzina kolejarska)
Pamiętam, że jechaliśmy ostatnim transportem ewakuacyjnym z Dziedzic, drugiego dnia wojny ok. godz. 24.00. Cały transport składał się z wagonów pulmanowskich. W Krakowie byliśmy o 7 rano. Tam mieliśmy możliwość skorzystania z wody do picia i umycia się. Tam też spotkaliśmy się z działalnością dywersanta, który rozpylił na dworcu gaz łzawiący - ale został ujęty. Nie jest mi znana docelowa stacja naszego transportu ewakuacyjnego. Dalsza podróż z Krakowa trwała już dłużej, kilka dni i skończyła się na stacji pod Tarnowem, wskutek wysadzenia mostu na Dunajcu. Zastaliśmy tam już inne transporty ewakuacyjne. Największym szokiem w tej podróży był obraz zbombardowanych i spalonych transportów w Bochni, również wojskowych oraz pokotem ułożone dziesiątki trupów.
Drugim szokującym przeżyciem był desant Niemców w rejonie mostów nad Dunajcem. Tam wywiązała się walka i zginęła wtedy nasza sąsiadka pani Chmielowa, a mama została ranna odłamkiem w oko i lewy bok. W tej sytuacji, zabierając, co można było unieść, wraz z czworgiem dzieci pani Chmielowej (8,6,4,i 3 lata) oraz nas pięcioro (13,12,10, 8 i 6 lat) i nasza ranna mama doszliśmy do wsi , gdzie czasowo zamieszkaliśmy, trafiając na życzliwych gospodarzy.
Następnego dnia ja i brat z mamą poszliśmy do szpitala do Tamowa, gdzie wykonano zabieg i opatrzono rany. Polecono nam przyjść za dwa dni na zmianę opatrunków. W szpitalu byli już ranni żołnierze niemieccy i niemieccy lekarze. Niemcy, którzy nas kontrolowali i dowiedzieli się, że jesteśmy ze Śląska obiecali odwieźć nas na Śląsk. Mama trochę znała niemiecki i jakoś się z nimi dogadywała. Następnego dnia po zmianie opatrunków Niemcy przyjechali po nas i zawieźli do Katowic. Noc spędziliśmy w szkole, a rano podwieźli nas do Goczałkowic. Jeden z kierowców mówił po polsku. Przez Wisłę przeszliśmy mostem pontonowym, do winiarni, w której dostaliśmy wóz, i w ten sposób dotarliśmy już ok. 10 września do domu.
EWAKUACJA Z CHYBIA DO MOŚCISK
Danuta Koutny z d. Machalica
Kilka dni przed wybuchem wojny wrócił ojciec z pracy z wiadomością, że przyszedł nakaz, i że w razie ogłoszenia mobilizacji urzędnicy państwowi muszą się ewakuować na wschód. Następnego dnia wiedział już do jakiej miejscowości będziemy ewakuowani, że będzie podstawiony wagon dla pracowników stacji Chybie i Dziedzice w Chybiu na stacji kolejowej. Miejscem docelowym będą Mościska.
Jeszcze przed ogłoszeniem mobilizacji mama pojechała do Cieszyna do rodziny i znajomych, żeby się pożegnać i tam otrzymała od swojego byłego pracodawcy list polecający do właściciela majątku w Mościskach, gdzie ewentualnie moglibyśmy się zatrzymać.
Po wiadomości o możliwej ewakuacji rozpoczęliśmy pakowanie się. Spakowaliśmy wszystko, co było możliwe, poza meblami. Rzeczy trafiły do skrzyń i wiklinowych dużych koszy.
1 września rano, po szóstej ojciec wrócił z nocnego dyżuru (pracował jako urzędnik na stacji kolejowej w Dziedzicach). Miał już wtedy przewieszony przez ramię zwinięty koc i maskę przeciwgazową - takie wyposażenie otrzymał każdy urzędnik. Natychmiast posłał mnie do kościoła po mamę, która była na mszy porannej, z wiadomością, że musimy się pakować, bo po południu wyjeżdżamy. Między godziną 9 a l0 rano nadleciał jeden samolot niemiecki, leciał bardzo nisko, było widać pilota, i zrzucił jedną bombę na pole niedaleko naszego domu. Powstał ogromny lej, a szyby w oknach wypadły. Ludzie mówili, że to „na postrach”.
Po załadowaniu się, pod wieczór, wagon został przetoczony do Dziedzic na stację kolejową. Dołączyli nas do transportu uformowanego już z innych miejscowości i nad ranem 2 września ruszyliśmy w kierunku Krakowa. Dojechaliśmy do Dębicy, gdzie transport się zatrzymał. Ogłoszono alarm przeciwlotniczy. I nasz transport został odstawiony bardziej w kierunku wschodnim, poza dworcem kolejowym. Na stacji stały jeszcze 2 transporty z wojskiem, których nie zdążono przesunąć poza dworzec.
Nadleciały samoloty i zbombardowały dworzec i transporty wojskowe. Zginęło wielu żołnierzy, było wielu rannych. Linia kolejowa nie była uszkodzona i nasz transport ruszył w kierunku Mościc. W pewnej chwili nadleciał niemiecki samolot, leciał bardzo nisko i został zestrzelony z jakiegoś transportu wyprzedzającego nas lub jadącego za nami, i płonący spadł na łąkę znajdującą się pomiędzy torami a zakładami chemicznymi w Mościcach, które prawdopodobnie miał zbombardować. Dalej jechaliśmy w kierunku Mościsk. W naszym wagonie były 3 lub 4 rodziny. Naloty się powtarzały, szczęśliwie nas omijając, i dojechaliśmy do Mościsk.
Na dworcu w Mościskach czekały na nas furmanki - koszykowe, każdy właściciel furmanki wiedział kogo, którą rodzinę ma zabrać, trzymał w ręce kartkę z nazwiskiem. Po rozładowaniu i załadowaniu na furmanki pojechaliśmy do wyznaczonych na zakwaterowanie miejsc.
Razem z mamą udałyśmy się pod wskazany przez znajomego mamy adres - do majątku - dworu hrabiny Straszewskiej (z Anką Straszewską-córką hrabiny, mój brat spotkał się po wojnie w Jeleniej Górze). Tam zaproponowano nam zakwaterowanie w domku myśliwego.
Tego samego dnia, gdy przyjechaliśmy miał miejsce nalot - dywanowy - na dworzec w Mościskach, który został z równany z ziemią. Uratowałyśmy się z mamą chroniąc się w zarośniętym przydrożnym rowie.
Przenieśliśmy się do domku myśliwego, część rzeczy rozpakowaliśmy nie wiedząc jak długo tu zostaniemy. Całkowite wyżywienie otrzymaliśmy z majątku.
2 września wyjechał z Dziedzic transport z pracownikami, wśród których był mój tata. Transport nie dojechał do stacji Mościska, która była zrównana z ziemią. Niedaleko tego miejsca czekały jeszcze furmanki na ewentualnych uciekinierów z zachodu, którzy nie dojechali. Tata udał się na poszukiwanie nas. Dowiedział się, że jakaś rodzina została zakwaterowana w majątku i przyjechał do nas furmanką.
Z czasem sytuacja pogarszała się, Niemcy posuwali się szybko w głąb Polski. Postanowiliśmy uciec dalej na wschód. Wynajęliśmy furmanki i przenieśliśmy się do miejscowości Pnikut/Pnikuty. Tam zamierzaliśmy przezimować. Zakwaterowano nas w szkole. Pamiętam, że kupiliśmy świnkę, bo tam było tanio, kaczka kosztowała złotówkę, jajko grosz, 80 czy 50 groszy kura, winogrona sprzedawano na wiadra.
Kiedy do Pnikut dotarli Niemcy, mieszkaliśmy w szkole, byliśmy wielokrotnie rewidowani, Niemcy byli zdziwieni, że tak daleko uciekliśmy przed nimi ze Śląska na wschód (rodzice świetnie mówili po niemiecku). Takich rodzin było więcej.
Niemcy posuwali się dalej na wschód, przechodziły coraz to nowe oddziały. Rósł strach przed Niemcami, panowała panika, ludzie się bali. Od niemieckiego oficera dowiedzieliśmy się o możliwości powrotu do domu do Chybia, ale w określonym terminie, czasu było niewiele, bo potem granica na Sanie miała być zamknięta, między Niemcami a Sowietami. Na powrót zdecydowali się prawie wszyscy. Znowu wynajęliśmy furmanki, załadowaliśmy się, pojechali do Przemyśla i tam przejechaliśmy przez San, prawie w ostatniej chwili, jeszcze bez przepustek. Do Chybia wracaliśmy towarowym wagonem, który przydzielono nam w Przemyślu (musieliśmy go wysprzątać, gdyż były nim przewożone konie i przetoczyć na właściwy tor) doczepionym do pociągu jadącego na Śląsk. Z Katowic zawieziono nas do Zawiercia, na kwarantannę. Stamtąd z powrotem do Katowic i do Chybia, w grudniu 1939 r. Podczas tej ewakuacji i powrotu nie ponieśliśmy dużych strat materialnych. Nastąpiło to dopiero w roku 1945, kiedy przez Chybie przebiegała linia frontu.